Dopisana historia

My znowu przy kawie sięgamy po pudełko, w których znajdują się koperty ze zdjęciami archiwalnymi Ruchu Chorzów. Tym razem wyciągamy kopertę ze zdjęciami z napisem „juniorzy”. I musimy, po prostu musimy wam pokazać to zdjęcie z lat 50.

Ten bajtel, kery nie mioł swoich spodenek – dostoł je z Ruchu, żeby wystąpić na głównej płycie boiska. Myślicie, że przejmował się tym, że mioł je za wielkie?

Ruch Chorzów łączy pokolenia. Łączy ludzi i kultury. Na stadionie po zwycięstwach wszyscy cieszymy się tak samo, po porażkach ogarnia nas smutek. Nieznajomi stają się przyjaciółmi. Przyjaciele stają się rodziną. Ruch łączy. Łączy nas wierność naszym barwom. Bo czy jest jakiś ważniejszy kolor od niebieskiego i białego na stadionie?

To zdjęcie bajtla jest piękne w swojej prostocie. Myśmy tylko dopisali do tego historię.

Rodzina

Popołudniu przy kawie oglądamy stare zdjęcia Ruchu Chorzów. Koperta z napisem „rodzinne” budzi zdziwienie, bo dlaczego ktoś do archiwum klubowego dał zdjęcia spotkań całych rodzin. Przyglądamy się tym zdjęciom bardzo uważnie, niektóre twarze wydają się być znajome. Z tyłu data lekko nieczytelna, ale naszym zdaniem to sierpień 1952 roku. Wracamy do twarzy, rozpoznajemy Karola Dziwisza, Antoniego Rurańskiego oraz Józefów Wieczorka i Soboty. Nazwiska znane każdemu kibicowi Niebieskich. Możemy przypuszczać, że nieznane nam osoby to najbliższa rodzina. Niebieska rodzina połączona w latach 20. i 30 dwudziestego wieku.

(kliknij zdjęcie aby powiększyć)

Nasz klub wraca do korzeni i wraz z rozpoczęciem nowej setki klub otoczył się ludźmi, którzy znowu stanowią monolit, zespół w pełni zaangażowanych osób. I mam do was apel – zróbcie pamiątkowe zdjęcie i koniecznie je podpiszcie, bo za 100 lat ktoś będzie miał kłopot z rozszyfrowaniem tego obrazu. Słowo „rodzina”, a już „niebieska rodzina” kojarzyło się źle. Dzisiaj to sformułowanie znowu nabiera swojego znaczenia.

Wejście w nową setkę, to również nowe wyzwania. Każdy następny rok będzie trudniejszy. A stopień trudności będzie tylko większy, ale to jest Ruch Chorzów, niech nikt nie myśli, że będzie łatwo.

Gratulacje, ale

Dla piłkarzy Ruchu zakończyła się bardzo długa runda, gdzie dotarli do finału „stulatków”, finału regionalnych rozgrywek pucharu Polski oraz zajmują pierwsze miejsce w tabeli 3 ligi.

Fajnie. Bardzo udany okres. Najlepszy od kilku lat nawet na tym poziomie rozgrywkowym. I z tego naprawdę należy się cieszyć. Bez hurra optymizmu, ale z powodami do zadowolenia.

I oczywiście możemy pomarudzić, że tak naprawdę piłkarze niczego jeszcze nie osiągnęli, że w tabelce meczów z drużynami top 5, są ostatni. Trzy ostatnie mecze w ich wykonaniu były tak po ludzku nie do oglądania. I co z tego? Jest nam obojętne czy będą wygrywać 7:1 czy 1:0. W tym wszystkim nie liczą się żadne statystyki. Liczy się tylko jedna rzecz – awans.

Tym, co porównują obecną passę zwycięstw do serii trenerów Wyrobka czy Vicana, albo tym co mecz z rezerwami nazywają derbami proponujemy kąpiel w lodowatej wodzie, czas ochłonąć.

Gratulacje, ale.. jeszcze wszystko przed Wami. 50% wykonane. Do zobaczenia wiosną! Tak trzymać i zrobić drugie 50%.

Foto: Kosmodron

 

Autor: Semper Fidelis

1933

Ostatni mecz ligowy miał zdecydować o mistrzostwie Polski w 1933 roku. Żeby Ruch go zdobył musiał wygrać w Krakowie z popularnymi „Pasami”.

Klub wspólnie z Orbisem przygotował „Inwazję na Kraków”. Bilety na wyjazd kosztowały 4,50 zł tam i z powrotem wynajętym „pociągiem specjalnym”. Dodatkowo trzeba było zakupić bilet na mecz za 1zł. Pula 2 tysięcy biletów zostaje wykupiona bardzo szybko przez kibiców Niebieskich. Każdy chciał być świadkiem tej historycznej chwili, co ciekawe klub dla każdego kibica przygotował niebieskie wstążki (coś na kształt dzisiejszych szalików). Pociąg odjeżdżał ze stacji w Wielkich Hajdukach (dzisiejszy Chorzów Batory) o godzinie 8:40 i zatrzymywał się po drodze w Katowicach, Szopienicach i Mysłowicach.

12 listopada 1933 roku piłkarze Ruchu pojechali do Krakowa na mecz z Cracovią. Mecz sędziował jeden z najlepszych przedwojennych arbitrów Zygmunt Rosenfeld z Bielska.

Ruch wystąpił w składzie: Kurek – Wadas, Katzy, Zorzycki, Badura, K. Dziwisz, Urban, Giemsa, Peterek, Loewe, Wodarz. Liczba widzów w zależności od źródła prasowego wynosiła od 5 do 7 tysięcy. Na meczu byli również obecni kibice, piłkarze i Prezes Pogoni Lwów, którzy czekali na potknięcie hajduczan. Gra po obu stronach jest bardzo nerwowa.

0:1 (23 min.)

Dopiero 23 minuta przynosi rozstrzygnięcie, a mianowicie po wolnym bitym przez Badurę Loewe zmienia kierunek piłki uzyskując bramkę.

1:1 (69 min.)

Po pięknej kombinacji Chruściński – Ciszewski – ten ostatni posyła uliczką Malczyka, który przebija się przez obronę przerzucając sprytnie piłkę nad Kurkiem uzyskując wyrównującą bramkę.

2:1 (71 min.)

Teodor Peterek wspominając ten mecz mówił: Ten gol, zamiast nas załamać, tylko zdopingował nas do jeszcze większego wysiłku. Po centrze Urbana przedłużyłem piłkę do nieobstawionego Wodarza, który rąbnął lewą nogą na bramkę, lecz piłka zamiast do siatki, trafiła w słupek i potoczyła się w pole. Leżący na ziemi bramkarz nie zdążył piłki pochwycić, a nadbiegający Urban lekkim przerzutem zdobywa zwycięskiego gola.

„Przegląd Sportowy” relacjonował: „Trójka Dziwisz, Badura, Zarzycki prześcigała się w ofiarności, ambicji i niezmordowanej „harówce” przez 90 minut. Zawsze na miejscu paraliżowali każdą akcję przeciwnika, byli zawsze pod własną bramką, by w oka mgnieniu sunąć jakby cień za atakiem”

Od Szczakowej towarzyszyły im w pociągu tłumy kibiców, na każdej stacji gromadziły się niezliczone rzesze sympatyków, a w Hajdukach, gdzie dotarła dzięki radiowej transmisji szczęśliwa nowina, wokół dworca zebrały się niewidziane nigdy tłumy. Pochód piłkarzy przeszedł z dworca do szpitala, gdzie wręczono kwiaty unieruchomionemu Gwoździowi, a potem świętowano sportowe mistrzostwo nie do wyobrażenia – informowała Śląska prasa.

Teodor Peterek tak wspominał: „Począwszy od Mysłowic, na wszystkich stacjach, aż do Hajduk perony zapchane były ludźmi, którzy witali nas kwiatami i gratulacjami. W Hajdukach na dworcu oczekiwała nas prawie cała ludność z orkiestrą hutniczą na czele. Na prędce uformował się pochód, który wyruszył pod szpital hutniczy, pod którym urządzono owację przebywającemu tam Gwosdziowi. Następnie pochód przeszedł triumfalnie ulicami miejscowości do lokalu klubowego..

THE FIRST ONE

EDMUND MALCHEREK – THE FIRST ONE

Urodzony: 29.10.1910 – zmarł 08.05.1955

Wzrost/waga: 162 cm/60 kg

Pozycja: prawy łącznik, skrzydłowy.

Kluby: Haller, Ruch Wielkie Hajduki (1934-1939), Bismarckhutter SV (1939-41), RKS Batory (1947-48) i ponownie krótko Ruch.

Debiut: 2.09.1934 Wisła – Ruch 2-1

Pierwszy gol: 16.09.1934 Ruch – Warta Poznań 7-3

Mistrz Polski: 1934, 1935, 1936

35 minuta przynosi upragnione wyrównanie, zdobyte przez bardzo sprytnie grającego Malcherka. Peterek z połowy boiska strzela na bramkę, piłka zmienia kierunek, dobiega do niej Malcherek, mija efektownie Pawlaka i strzela. Entuzjazm na widowni niebywały[1].

To właśnie dzięki tej bramce najstarszy z braci Malcherków na zawsze zapisał się w historii Ruchu. Zapisał jako pierwszy zawodników „Niebieskich”, który zdobył bramkę na świeżo otwartym, nowoczesnym stadionie ówczesnego wojewody. Nie było to dobre spotkanie w wykonaniu zawodników Ruchu. Chyba trochę zjadła ich trema związana z oddaniem do użytku jeszcze nie całkiem gotowego obiektu, na który przybyło tego dnia między 20-25 tys. widzów. Mecz nie układał się po myśli piłkarzy Ruchu od samego początku, bo już w 1 minucie reprezentant Polski Fryderyk Scherfke zdobył prowadzenie dla drużyny Warty. Ciekawy jest fakt, że ówczesna prasa nie jest zgodna co do minuty, w której padła wyrównująca bramka zdobyta przez naszego bohatera. Przytaczając relację „Przeglądu sportowego” czytamy: „Wyrównanie pada, mimo przewagi Ruchu, dopiero w 20 minucie, w chwili kiedy Peterek pięknie wystawił Malcherka, a ten zmusił Fontowicza do kapitulacji”[2]. Kwadrans rozbieżności… Jak widać jednemu z redaktorów „parapetówka” na nowym stadionie udzieliła się tego dnia równie mocno, jak zawodnikom Ruchu trema. „W kwintecie napadu na odmianę doskonale spisał się Peterek, bardzo dobrze Wodarz, – dobrze Górka i Malcherek, a zawsze dobry dotąd Giemza zasługiwałby w najlepszym wypadku na trójkę”[3]. – czytamy dalej w podsumowaniu gry napadu. Jedno nie ulega wątpliwości, że to właśnie urodzony w Rudzie Śląskiej Edmund Malcherek rozpoczął nowy rozdział w historii Ruchu, który trwa do dnia dzisiejszego, choć my wszyscy kibice Ruchu chcielibyśmy, żeby jak najszybciej został zakończony i powstał tak długo wyczekiwany w Chorzowie nowy stadion.

Spotkanie z poznańską Wartą było meczem nr 8 urodzonego 29 października 1910 roku najstarszego spośród trójki braci Malcherków. Wszyscy grali w piłkę, wszyscy w Ruchu i tylko drugiemu z kolei Wilhelmowi nigdy nie udało się przebić do kadry pierwszego zespołu. Ich szwagrem (mężem siostry) był z kolei Herman Krömer w latach 1922-30 etatowy bramkarz „Niebieskich”, który choć widział tylko na prawe oko, to cechowały go doskonały refleks i umiejętności. Edmund wraz z młodszym o 7 lat Pawłem, który przyszedł na świat już w Hajdukach byli wychowankami klubu Hallera. Do drużyny Ruchu dołączyli w 1934 roku, czyli w okresie, gdy „Niebiescy” zaczęli święcić swoje największe sukcesy. Jako pierwszy w Lidze Państwowej zadebiutował Edmund, który w zastąpił w ataku swojego imiennika i największą gwiazdę pierwszego mistrzowskiego sezonu Edmunda Giemze. Rywalem „Niebieskich” była tego dnia krakowska Wisła i było to bardzo ważne spotkanie w perspektywie walki z Cracovią o tytuł mistrzowski. „Rezerwowy Malcherek, podobnie jak i Urban, nie posiadali szybkości i zwrotności lewego skrzydła. Dopiero zmęczenie Bajorka trochę poprawiło ich grę pod koniec”[4]. – taką notę wystawił jeden z redaktorów Edmundowi po przegranym 1-2 spotkaniu przeciwko krakowskiej Wiśle. Ówczesna prasa odnotowała jednak fakt, że mimo iż zawody rozgrywane było w fatalnych warunkach atmosferycznych, na grząskim boisku, to: „Gra była poważna do ostatniej minuty w szybkim tempie i obfitowała w interesujące sytuacje. Doskonale zaprezentowała cała piątka ataku Ruchu, tworząc bezsprzecznie najlepszą formację napastniczą Polski, szybka, zwrotna, bardzo dobrze postawiona technicznie i dysponująca groźnym strzałem z każdej pozycji”[5]. Jak widać ciężko o zgodność opinii między dziennikarzami relacjonującymi spotkania w tamtym czasie, każdy widział co innego, w każdym razie jego występ w tym spotkaniu był na tyle poprawny, że w kolejnym meczu z Wartą Poznań znów znalazł się w wyjściowej 11-tce pod nieobecność dalej kontuzjowanego Giemzy. Było to dość dziwne spotkanie i z dzisiejszej perspektywy raczej niespotykane, bowiem poznaniacy prowadzili w Hajdukach już 3-0, by ostatecznie przegrać 3-7. Również Edmund przyczynił się do tego zwycięstwa, zdobywając dwa gole, lecz katowicki sędzia Gryc nie uznał pierwszej, zdobytej głową bramki, mimo ostrych protestów zawodników Ruchu. Co się jednak odwlecze to nie uciecze: „Bramkę przechylającą szalę zwycięstwa na rzecz Ruchu zdobywa w 31 minucie (drugiej połowy – przyp. autora) Malcherek i to w dość ciekawych okolicznościach. Po rogu Urbana Peterek strzela zda się nieuchronnie z woleja, ale Malcherek chwyta piłkę i kieruje ją w drugi róg siatki”[6]. Drugi występ na ligowych boiskach i premierowy gol miał dla Edmunda słodko-gorzki smak, gdyż na kolejne spotkanie do składu powrócił już po kontuzji Giemza, którego pozycja w zespole mistrza Polski była niepodważalna i Edmundowi na kolejny występ w oficjalnym spotkaniu pozostało czekać aż do 23 czerwca 1935 roku, kiedy to w meczu przeciwko Legii zastąpił Urbana. Na osłodę pozostaje fakt, że z dwoma występami i jedną bramką Edmund Malcherek został mistrzem Polski w 1934 roku. W kolejnym sezonie wystąpił w 8 z 20 ligowych meczy, w których to zdobył 2 bramki. W tamtym czasie pewnie nie był on ulubieńcem kibiców poznańskiej Warty, gdyż wszystkie 3 gole, które zdobył w najwyższej klasie rozgrywkowej strzelił właśnie temu zespołowi. 1935 był to jego najlepszy rok jego w karierze, w którym to wraz z kolegami ponownie świętował tytuł mistrzowski. Trzeba pamiętać, że do Ruchu garnęło się wtedy mnóstwo wyróżniających się piłkarzy ze Śląska, a zmiany zawodników w trakcie gry były zabronione, także bilans 8/2 nie był wcale taki zły. W mistrzostwach w roku 1936 Edmund Malcherek zalicza już tylko jeden występ, ale za to wart tytułu. W przegranym 1-4 spotkaniu z ŁKS-em, Malcherek ponownie zastąpił Ewalda Urbana. W następnym roku wystąpił jeszcze w dwóch ligowych spotkaniach z Garbarnią Kraków (1-1) i Pogonią Lwów (3-2). Po raz ostatni jego nazwisko pojawiło się w protokole sędziowskim pierwszego zespołu 3 października 1937 roku, a prasa odnotowała tylko, że 74 minucie Malcherek będąc kilka kroków przed bramką, strzelił w aut… Do rozpoczęcia wojny pozostał w szerokiej kadrze Ruchu. Trochę lepiej wiodło się jego młodszemu bratu Pawłowi, który 16 ligowych występów uświetnił 7 golami. Wraz z bratem świętował mistrzostwo Polski w latach 1935 i 1936, dokładając jeszcze tytuł z roku 1938. Po wybuchu II wojny światowej drogi braci się rozeszły. Paweł występował w zespole TuS Schwientochlowitz, zaś Edmund, po odejściu Wilimowskiego do 1. FC Kattowitz dołączył do Bismarckhutter SV, chociaż grywał tam niezwykle rzadko. Obaj znikają ze składów pod koniec 1941 roku. Po zakończeniu wojny Edmund grał jeszcze krótko w RKS-ie Batory w latach 1947/48, po czym pojawił się jeszcze na krótko w Ruchu, jednak nie ma żadnych informacji na temat jego ewentualnych występów w oficjalnych spotkaniach. Zmarł w Chorzowie 8 maja 1955 roku w wieku 45 lat.

Autor: ML

Materiały źródłowe:

[1] Polska Zachodnia, Katowice 30 września 1935

[2] Przegląd sportowy, nr 105, 30 września 1935

[3] Przegląd sportowy, nr 105, 30 września 1935

[4] Raz, Dwa, Trzy: Ilustrowany Kuryer Sportowy. 1934, nr 36, 3.09.194

[5] Dziennik „Czas” 1934-09-03

[6] Przegląd sportowy nr 75, 19.09.1934

Bula

Dzisiaj Bronisław Bula obchodzi urodziny. Z tej okazji pragniemy złożyć najserdeczniejsze życzenia: zdrowia, szczęścia, powodzenia w życiu osobistym oraz dużo radości po zwycięstwach Niebieskich.

Zdjęcie: Bronisław Bula

Bronisław Bula urodził się 28 września 1946 r. w Rudzie Śląskiej. Tacy zawodnicy jak Bula rodzą się raz na 50 lat, pokazując swój niezwykły talent na boisku. Monografie klubu w samych superlatywach piszą o tym graczu, który reprezentował niebieskie barwy przez 12 lat. W Ruchu rozegrał w sumie 399 spotkań i strzelił 110 bramek. Popularny „Bulik” był jednym z najlepszych pomocników w historii chorzowskiego Ruchu. Trzykrotnie świętował zdobycie mistrzostwa Polski (1968, 1974, 1975), Pucharu Polski (1974) oraz w 1960 roku mistrzostwa Polski juniorów. Wystąpił również 26 razy w reprezentacji Polski, dla której strzelił 5 bramek.

Jan Rudnow mówił o swoim koledze z boiska: Bronek Bula to był człowiek, który urodził się dla piłki, miał wszystko. Prawa noga, lewa noga, ogólnie technikę miał niewiarygodną, miał jedną istotną cechę, którą mało ludzi podkreślało, był świetny w ofensywie, ale również pracował w defensywie, miał niesamowitą ilość przechwytów, on czytał grę piłkarzy drużyny przeciwnej, on wiedział, co przeciwnik chce z piłką zrobić, świetnie odczytywał sytuacje boiskowe. Wrzucał piłki na nos, z takim talentem trzeba się urodzić.

Bronisław Bula na łamach katowickiego „Sportu” powiedział: Ja zawsze chciałem grać dla publiczności, dla kibiców. Kochałem te chwile, kiedy na Cichą przychodziło 35-40 tysięcy ludzi. Piłka miała mi – i im sprawiać przyjemność (…)

Historia Ruchu Chorzów. Tom I. Część 1

Informacje wydawnicze:

Tytuł książki: Historia Ruchu Chorzów. Tom I. Część 1

Autorzy: Andrzej Godoj, Piotr Kowalik Damian Sifczyk

Projekt okładki: Karol Gwóźdź

Wydawnictwo: HistoriaRuchu.pl

Oficjalna premiera: 7 października 2020

Od autorów:

(…) Latem 2019 roku w piwnicy jednego z świętochłowickich domów grupa zapaleńców odkryła część zaginionego od dekad archiwum Ruchu. Bezcenne dokumenty ujrzały światło dzienne akurat w momencie, gdy Ruch pogrążał się w najgłębszym upadku w swych dotychczasowych dziejach, gdy coraz częściej pojawiały się głosy wołające o likwidację klubu i nowego bytu na jego gruzach. Właśnie wtedy pojawiły się bezcenne dokumenty, stare fotografi, pamiątki z najbardziej zamierzchłej przeszłości, gdy w niesprzyjających warunkach klub powstawał, walczył o przetrwanie, budował swoją pozycję najpierw w siebie w Hajdukach, potem na Górnym Śląsku wreszcie w całej Polsce, a także daleko poza jej granicami. Wreszcie rozwinął się do największej potęgi w polskiej piłce. Grupa historyków i miłośników piłki nożnej skupiona wokół Stowarzyszenia Kibiców Wielki Ruch postanowiła opracować znalezisko i podzielić się nim z wszystkimi, którym dzieje Śląska i piłki nożnej najpełniej zamykające się w istocie Ruchu, nie są obojętne (…)

Dystrybucja: Punkty sprzedaży Ruchu Chorzów

1 9 8 9

Jako mieszkaniec nrdowskiego bloku na Dzierżyńskiego nie lubiłem grać na tych z Klimzowca. Za bajtla nie lubiłem zapuszczać się w te regiony. Teraz tam mieszkam ponad 2 dekady i bliżej mi do Klimzowca niż do swoich rodzinnych stron. Ale ja nie o tym miałem pisać. Miałem napisać o książce mojego imiennika Grzegorza.

Grzegorza Kopaczewskiego, przeczytałem dopiero teraz (ach ten kompletny brak czasu). Połknąłem w parę godzin. „1989” to na pewno jest osobisty głos autora, ale nie jest to tylko jego historia – to historia setki, a nawet tysięcy małych fusbalerów na Górnym Śląsku. W trakcie czytania kilka razy roześmiałem się na głos, raz serce podskoczyło mi do gardła i musiałem ze dwa razy przełknąć ślinę zanim obróciłem kolejną stronę.

Książka to powrót do lat, które nigdy nie wrócą, to nostalgia nie tylko za minionymi latami, ale również za ludźmi i historiami, które są z nimi splecione. Jeśli czwórka stuknęła Wam z przodu, to jest to pozycja obowiązkowa. Jeśli jesteście młodsi to czytając możecie poczuć, jak wyglądało życie bez Internetu czy telefonów komórkowych.

I w zasadzie już bym skończył, ale jeszcze o czymś zdań kilka. Jest taki fragment w książce. O historii, o znaczeniu pewnego słowa. I Grzegorz w swych rozważaniach się nie myli, ale żeby było bardziej źródłowo w odkrytym rok temu archiwum znaleźliśmy na to dowody. Ale o tym to już w kolejnej książce o Ruchu Chorzów…

 

Autor: Grzegorz Joszko

 

PS. O wynikach Turnieju Czwartych Klas ani słowa w archiwum. W 1986 roku w tym turnieju wygrała Szkoła Podstawowa nr 1.

 

Paradoksalny efekt poprawy pamięci

Reminiscencja

W psychologii nieświadome wspomnienie, refleksja; paradoksalny efekt poprawy pamięci po upływie pewnego czasu od ostatniej próby zapamiętania. Istota tego zjawiska polega na tym, że ludzie po przekroczeniu pięćdziesiątego roku życia lepiej pamiętają zjawiska z okresu, kiedy mieli od 10 do 30 lat (za Wikipedią).

Mieliśmy okazję zwiedzić wszystkie miejsca na stadionie Ruchu, od jedynki do trybuny głównej. Obecny sezon rozpoczęliśmy na trybunie głównej, wczoraj miało to nawet sens, bo takiej ilości wody lecącej z nieba w trakcie meczu już dawno nie widzieliśmy.

Deszcz pada, pełne sektory, dzieci przemoczone. A nad boiskiem roznosi się pieśń o tym, jak cała Polska się buduje.. W ciągu dekady nawet ta piosenka zdążyła się zdezaktualizować, bo prawie cała Polska zdążyła się już zbudować, a My ciągle moknemy jak te ci*le..

Wczoraj, mimo że nie przekroczyliśmy jeszcze pięćdziesiątego roku życia, to mieliśmy istny paradoksalny efekt poprawy pamięci. Po pierwsze primo – obraz ociekających wodą kibiców biegnących zająć swoje miejsce na sektorze zasługują na ogromny szacunek. Po drugie wciąż primo, kiedyś była taka tradycja na trybunie głównej, która niestety przestała ostatnio funkcjonować. Kibice na trybunie głównej tupali nogami, tak że trybuna trzęsła się w posadach, a piłkarze gości czekający na wejście na murawę trzęśli nogami. Czas wrócić do tej tradycji, bo to, że do hymnu się wstaje a nie siedzi, to raczej kwestia dobrych manier a nie pamięci…Po trzecie cały czas primo, a to już naprawdę głęboko musieliśmy sięgnąć do szuflad pamięci, została otwarta w dniu meczowym kawiarenka. Powrót kawiarenki? 10/10!

Autor: Semper Fidelis

PS. Jeśli ktoś sądzi, że awans uzyskuje się po 4 kolejkach, to wczoraj deszcz ochłodził niektóre gorące głowy. Jeszcze nikt na fejsie czy innym czymś nie wygrał szpilu..

Cienie i blaski – plusy i minusy. Ruch po 270 dniach

270 dni to najdłuższa przerwa w historii meczów ligowych rozgrywanych na stadionie Ruchu. Tylko 4400 widzów mogło zobaczyć to spotkanie i licznik biletów zatrzymał się na tej liczbie. Wszyscy spragnieni adrenaliny meczowej odliczali dni do tego spotkania. Kibice, aby znowu ryknąć Ruuch oraz pracownicy, aby zainaugurować mogły zmiany poczynione w ostatnich tygodniach.

Blask meczu to nowo otwarte po raz pierwszy w historii skyboxy i trzeba przyznać, że pomysł sprawdził się w 100%. Coś czujemy, że miejsce to będzie cały czas zajęte.

Plus meczu to catering, piwo i program meczowy w postaci nowego wydania „Niebieskiej eRki”, która jak za starych dawnych czasów ma w sobie tzw. „skarb kibica”. Dzisiaj, gdy sięgamy po takie opracowanie z lat 60 czy 70 to pozwalają one na identyfikację piłkarzy, których nie widzieliśmy na boiskach. Na plus zdecydowanie wynik meczu, piękne bramki i 3 punkty. W wielu spotkaniach będą się liczyć tylko punkty, punkty, punkty..

Co jeszcze w plusach? Na pewno powrót fany „Ultras Boys”, nowe dedykowane stroje meczowe, zastrzeżenie numeru 12 dla kibiców Ruchu.

Cieniem jest fakt, że to wszystko odbywało się na wysłużonym już stadionie Niebieskich, bo wiadomo, że ciągle dokonywane są próby wypudrowania stadionu, który został zbudowany w 1935 roku i dopóki to się nie zmieni to jeszcze przez długi okres czasu będziemy skazani na to, co mamy..

Minus? Ach Ci sędziowie, którzy nie zauważyli podania obrońcy Warty do swojego bramkarza, chyba oślepiło ich słońce, które akurat zaszło.

 

Autor: Semper Fidelis