Saga rodu Dziwiszów

Familia z piłką w herbie

Okres świąteczno-noworoczny – z racji swego cieplutkiego, rodzinnego charakteru – jakże często skłania do wspomnień. To chyba jedyne takie dni w roku, gdy w głębokim fotelu sadza się starzyka, u jego stóp gromadzą się wnuki i wsłuchują z uwagą w jego opowieści. Albo – gdy zabraknie nestorów rodu – wyciąga się z dna szafy opasłe albumy z pożółkłymi zdjęciami. „Pamiętasz to?”, „A tę prześmieszną historię?”, „A dziadka jeszcze pamiętasz?”…

Nikt pewnie nie potrafiłby powiedzieć, jak takie „wspominki” wyglądałyby dziś w rodzinie Dziwiszów. Ileż byłoby różnych opowieści, ile książek można by napisać, gdyby przy jednym stole zasiedli razem i Feliks, i Edward, i Konstanty, i Karol, i Augustyn? A jeszcze Alojzy i Emil… Nie było drugiej takiej familii w historii Ruchu. Ba; nie było chyba drugiej takiej familii w historii polskiej piłki nożnej. Siedmiu braci, synów robotnika z huty „Batory”, którzy z futbolem związali swe życie…

Zaczęło się całkiem skromnie

Najstarszy – Edward – trochę „kopał” w latach dwudziestych w rezerwach Ruchu. Kariery wielkiej nie zrobił, za to w kilka lat potem stanął u kolebki, a wreszcie u steru KS Haller. Działaczem był też kolejny z braci – Feliks. Sukcesy na boisku stały się jednak dopiero udziałem Dziwisza III – Alojzego. W wieku 20 lat udało mu się „wskoczyć” do szerokiej kadry pierwszego zespołu Ruchu. W latach 1929-30 rozegrał tylko 5 spotkań, ale też „przygotował” grunt na Cichej dla swych młodszych braci. Przez krótki okres grywał w KS Haller, dwa sezony ligowe zaliczył w Czarnych Lwów. Wreszcie życiowe drogi zaprowadziły go aż nad morze, gdzie jako ochotnik zgłosił się na służbę do marynarki. Nie rozstał się jednak z piłką. Reprezentował barwy Unionu i Bałtyku Gdynia, po wojnie także Gedanii. Być może nadmorski klimat sprawił, że dane mu było w smutku opłakiwać śmierć wszystkich swych braci. Odszedł jako ostatni, nagle – jak większość z nich, w dniu swoich 79. urodzin.

„Cieszył się opinią niezmordowanego piłkarza. Przez cały mecz był nieustannie w ruchu. Był wszędzie, to pod własną bramką, to w polu, gdzie wspierał natarcia swych napastników. Umiał trzymać w szachu największe znakomitości i uprzykrzał im życie, bywało, że przez cały czas trwania meczu nie kopnęli piłki”

– to tylko fragment krótkiej notki z wydawnictwa z okazji jubileuszu 40-lecia Ruchu, poświęconej Dziwiszowi IV – Karolowi. Spośród wszystkich braci to on właśnie dostąpił największych zaszczytów piłkarskich. Pięciokrotnie świętował z „niebieskimi” tytuł mistrza Polski. Na zdjęciach wygląda raczej jak młodszy krewny – niższy o głowę od innych zawodników chorzowskich. Mały, krępy, niepozorny, nigdy nie rzucał się na boisku w oczy. Biada tym jednak rywalom, którzy go zlekceważyli. „Wiele razy zbierałem oklaski, gdy jako stosunkowo mały wzrostem wygrywałem walkę o górne piłki z zawodnikami o wzroście ponad 185 cm” – powiedziałby pewnie dzisiaj. Z tamtego okresu – „złotych” lat trzydziestych – pamięta się może Teodora Peterka – „złotą główkę”, może Gerarda Wodarza- „złote skrzydło”. Pomocnik, który w ciągu 9 lat gry w pierwszym zespole Ruchu Hajduki Wielkie zdobył raptem dwa gole, nie zapadł w pamięć kibicom. A przecież piłkarzem był nietuzinkowym. Niechże zaświadczą o tym dwa występy w koszulce z białym orłem na piersiach. Dla niego znaczyły bardzo wiele. Niech zresztą sam przemówi:

Jedna chwila może zmieścić w sobie więcej szczęścia niż całe życie. I mnie się ona przytrafiła. To było wtedy, gdy po raz pierwszy rozegrałem mecz w reprezentacji Polski, w Warszawie, 4. czerwca 1933 roku”…

Zdjęcie pochodzi z zasobów NAC: Karol „Karlik” Dziwisz.

Był nie tylko znakomitym zawodnikiem. Po wojnie, w marcu 1945 roku, należał do najaktywniejszych działaczy odradzającego się jego ukochanego Ruchu. I to przy jego zaangażowaniu w zniszczonych wojną i wymęczonym niemiecka okupacją Chorzowie doszło do pierwszej „świętej wojny”. Ruch w swych tradycyjnych niebieskich barwach – a jakże – zremisował z „zielonymi koniczynkami” 2:2. Wkrótce potem zaś miało miejsce zdarzenie, które zadecydowało o przyszłości pewnej wielkiej osobistości polskiego futbolu lat pięćdziesiątych. Ta najprawdziwsza z historii „niebieskich” mówi tyle, iż pewnego pięknego dnia, z braku innego odpowiedniego miejsca swój akces do Ruchu Gerard Cieślik – piłkarz 50-lecia na Cichej – podpisał …pod mostem w Hajdukach na plecach Karola! I to był chyba największy sukces Dziwisza IV w jego trenerskiej karierze, która dopiero teraz właściwie się rozpoczynała. Już na wstępie niemal mógł ze swoimi podopiecznymi sprawić niemiłego „psikusa” swemu najukochańszemu klubowi. W 1947 roku Piast Gliwice – którego był grającym trenerem – jako mistrz… Opolszczyzny walczył m.in. z chorzowianami o awans do ekstraklasy. Monografia „Piastunek” mówi: „Najlepszy mecz Piast rozegrał w Chorzowie z Ruchem. (…) Po zmianie stron gliwiczanie grali na jedną bramkę”. Meczu jednak nie wygrali, do I ligi nie weszli. Potem Karol – mimo pracy zawodowej – nie porzucił futbolu. Prowadził wiele drużyn lokalnych na Śląsku. Z tego okresu pochodzi kilka opowieści, świadczących o jego charakterze. Ot, choćby ta. Prowadząc Naprzód Lipiny stanął kiedyś w obronie sędziego, którego miejscowi kibice chcieli stłuc za stronniczość. W zamieszaniu, w tłumie, nieźle oberwał, złamano mu nos. Za kilka tygodni zaś dostał wezwanie na proces sądowy, w którym oskarżony został przez owego arbitra… o pobicie.

Jest jeszcze jedna strona Karola Dziwisza – człowieka, kumpla, towarzysza zabaw. Był zwyczaj w przedwojennym Ruchu, że po ligowym meczu całe towarzystwo szło na „małe z pianką”. Były też spotkania wigilijne piłkarzy chorzowskich, były jasełka. Dla Peterka zazwyczaj rezerwowano rolę Heroda, Gerard Wodarz sprawdzał się doskonale w roli …aniołka, Karol zaś często wdziewał kostium diabła. Tak bawiono się wówczas w Hajdukach, a Dziwisz IV potrafił być duszą rozbawionego i roześmianego towarzystwa. Takim tez pozostał w pamięci swej rodziny. Zawsze chętny do rozmowy, pamiętający mnóstwo faktów ze swej piłkarskiej młodości. I to, jak w pierwszym kontakcie z „czarodziejami futbolu” z Rapidu Wiedeń jeden z Austriaków przerażonemu bramkarzowi „niebieskich” strzelił gola tuż po pierwszym gwizdku…z koła na środku boiska. A także to, jak Peterek strzelał rzuty karne z rozbiegu …piętą. I jeszcze jak Wodarz ćwiczył celność dośrodkowań, celując spod linii autowej do …kapelusza ustawionego na 11. metrze. „I rzadko chybiał” – mawiał. Wspominał też swoje treningi:

„Jednym ze wspólnych ćwiczeń były wyrzuty z autu. Rozpocząłem współzawodnictwo z drugim bocznym pomocnikiem, kto rzuci dalej i celniej. Najdalszy z moich rzutów wynosił 30 metrów”. I dalej: „Podczas treningu przebiegałem dystans 100 m w czasie od 11,6 do 11,9. Nawet podczas biegu wojskowego w umundurowaniu i saperkach na nogach przebiegłem ten dystans w czasie 12,2″…

Do końca swych dni żył aktywnie. Mieszkał w pobliżu Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku. Czasem biegał, częściej chodził na długie spacery. Nie narzekał na nic. Odszedł w 15 minut, serce sportowca nagle stanęło…

Piaty z braci – Konstanty – występował w zespole juniorów Ruchu, potem przeszedł do RKS Hajduki Wielkie. Wreszcie szósty – Augustyn. Zaczynał jak starsi – na placu, „szmacianką”, pomiędzy trzepakiem a śmietnikiem. W wieku 11 lat przyszedł do klubu swych braci. 4 lata później – w 1933 roku – trenował już z pierwszym zespołem, który lada dzień miał zdobyć swój pierwszy tytuł mistrzowski, rozpoczynając niepodzielne panowanie w polskim przedwojennym futbolu. Ze względu na – jak sam mówił – trudną sytuację w domu już rok później podążył tropem Alojzego. Najpierw do Czarnych Lwów, potem do Unionu Gdynia, wreszcie – jako marynarz – wylądował w gdyńskiej Flocie. Zakwalifikował się nawet do reprezentacji Pomorza, zagrał przeciw swym ziomkom ze Śląska w 1939 roku, w jakże popularnych wtedy konfrontacjach różnych regionów kraju. Wojna przerwała nieźle zapowiadającą się karierę ledwie 21-letniego piłkarza. Po 1945 roku grywał jeszcze trochę w RKS Batory, postawił jednak na pracę szkoleniową. I to była jego najważniesza życiowa decyzja. Już w 1948 roku – po zaliczeniu kursów trenerskich m.in. w Brukseli – wprowadził Baildon Katowice do II ligi. Potem tworzył podstawy I-ligowej piłki w Radlinie. Prowadził też przez krótki czas – w 1964 roku – „niebieskich”, klub jakże szczególny w zyciowej drodze wszystkich braci. W roku 1962 zanotował swój najwiekszy sukces – z Górnikiem Zabrze świętował zdobycie tytułu mistrza Polski! Nic dziwnego, że w upalny lipcowy dzień 1982 roku, w 20 lat po tamtym triumfie, w jego ostatniej drodze towarzyszyła mu cała jedenastka „wielkiego Górnika” z jego kapitanem, Stanisławem Oślizłą…

Pozostał jeszcze jeden

Dziwisz VII. Emil był ponoć największym talentem spośród wszystkich braci. Tak przynajmniej mówią ci, którzy widzieli go na boisku. W 1938 roku – w wieku raptem 17 lat – miał już na koncie tytuł mistrzowski, zdobyty w barwach Ruchu, skomplikowane dzieje śląskiej ziemi sprawiły, że po wybuchu wojny wcielony został do armii niemieckiej. Walczył po przeciwnej stronie barykady niż jego bracia nad morzem… W grudniu 1942 roku rodzina otrzymała tylko krótkie zawiadomienie – aż spod Doniecka – o jego śmierci.

Siedem życiorysów… Trochę dłuższych i tych krótszych. Wspólny mianownik – piłka. Odmieniana przez przypadki, ukochana i przeklinana, ale zawsze – jedyna. Co dziś z tego zostało w rodzinnym archiwum? Parę pożółkłych zdjęć, kilka linijek wspomnień, spisanych na skrawku kartki, parę wycinków prasowych… Przeszłość chwalebna uleciała w dal, nazwisko Dziwisz pamięta już tak niewielu. Bo kogo dziś w wariackim, zgonionym świecie obchodzi to, że można było grać dla samej przyjemności grania i wygrywania?


Zdjęcie: Ród Dziwiszów

 

Autor: Dariusz Leśnikowski
ŹRÓDŁO:”Sport”, 30.12.1996