Nazywam się Beljung. Miklós Beljung

Zaczęło się od poszukiwania zdjęcia Gerarda Cieślika, potem trafiliśmy na kolejne dziwne zdjęcie w katalogu „Cieślik”, zdjęcie przekierowało nas na wykaz trenerów Piasta Gliwice, a tam znane nazwiska: Dziwisz, Wodarz, Beljung. Dwaj pierwsi to byli piłkarze przedwojennej mistrzowskiej drużyny Ruchu. Ostatnie nazwisko dopiero zaistnieje w Chorzowie. W roku 1957. Będzie trenerem chorzowskiej jedenastki. Tutaj zatrzymały nas późne godziny nocne.

Transylwania

Erdély, zwana Transylwanią lub Siedmiogrodem. Kiedy w 1914 roku urodził się Miklós Beljung miejscowość nazywała się Lugos i należała do Austrio-Węgier. Dopiero w 1918 region Transylwanii został włączony w granice Rumunii. Losy żyjących tam mniejszości przede wszystkim Węgrów i Niemców był coraz trudniejszy. Wielu z nich decydowało się emigrację. Obszar ten zamieszkiwało wiele narodowości. Miklós nazwisko odziedziczył po francuskim ojcu, jego matka była Węgierką. Po zakończeniu szkoły wyjechał do Francji. Po latach twierdził, że kopał w tym czasie piłkę w kilku klubach rumuńskich. We Francji wstąpił do Legii Cudzoziemskiej, raczej z przymusu uniknięcia więzienia niż atrakcyjności Legii. Za karę dezercji trafił do więzienia, zwiedza w nim kolejne kraje na mapach Europy: Francja, Hiszpania, Niemcy. W końcu kolejna ucieczka i wojna światowa zastaje go w więzieniu Czechach. Twierdzi, że jest antyfaszystą. Zostaje wypuszczony.

Miki

Trafił do Katowic w 1941 roku, znał biegle kilka języków. Miał pracować w biurze przesiedleńczym Niemców z Bałkanów, ma w końcu spore doświadczenie w tym zakresie. Został członkiem Armii Krajowej zwerbowanym przez kurierkę ZWZ (Związku Walki Zbrojnej) ps. „Kinga”/„Ela”. Juliusz Niekrasz, kronikarz AK na Śląsku, dobrze znał go ze wspólnej konspiracji. Napisał potem w swoich wspomnieniach:

Igrał ze śmiercią. Lubował się w sytuacjach niebezpiecznych i ryzykownych. Stale wyzywał los.

Beljung otrzymał pseudonim „Miki” i został adiutantem Wacława „Nowiny” Stacherskiego, szefa katowickiego inspektoratu Armii Krajowej.

J-23?

Po latach na łamach prasy Beljung opowiadał:

„Dostałem fałszywą legitymację służbową na nazwisko SS oberscharfűhrera Karla Heimbacha, urodzonego 5 marca 1914 roku w Petrowitz, Kreis Kattowitz. Drugi Dienstausweis miałem na nazwisko Peter Andron, z tą samą datą urodzenia. Byłem więc oficerem SS, pracującym w administracji, na co wskazywały otoki na kołnierzu, srebrno-czarne. Patrole z Waffen SS nie interesowały się administracją”.

Miał odgrywać teraz role dwóch niemieckich osobistości. Karl Heimbach był oficerem SS, pracował w katowickiej administracji. Peter Andron był przemysłowcem, eleganckim, dobrze wychowanym wiedeńczykiem.

Beljung alias Karl Heimbach wsławił się kilkoma efektownymi i skutecznymi akcjami. Debiut w niemieckim mundurze nastąpił w Sosnowcu, gdzie w miejscowej drukarni zamówił 100 specjalnych blankietów, dzięki którym potem żołnierze ruchu oporu mogli dokonywać transakcji w bankach, podróżować, kupować broń. Podczas innej akcji „obersturmfuehrer Heimbach” wyjechał do Ostrawy na terenie Protektoratu Czech i Moraw, gdzie kupił aż 500 pistoletów. „Miki” prowadził też operacje finansowe w bankach Rzeszy, złotówki dostarczane przez ruch oporu wymieniał na marki. Pieniądze trafiały do kasy śląskiego ruchu oporu. Z Heimbachem spotykali się esesmani, z Andronem wysoko postawieni Niemcy. Ginęły im dokumenty, pisma, czeki, druki czy broń.

Zdjęcie: Miklós Beljung jako Andron

W 2006 na łamach „Dziennika Zachodniego” wysnuto tezę, że Beljung był pierwowzorem Hansa Klossa, słynnego w latach 60. telewizyjnego i teatralnego agenta J-23.

Krwawa Julka

Helena Mathea, zwana Matejanką, używająca pseudonimów „Jula” i „Lu”, z pochodzenia żydówka z Katowic – Ligoty. Przed wojną należała do harcerstwa. Przy tym była kobietą niezwykłej urody. Wysoka, zgrabna, z długimi blond włosami, obdarzona promiennym uśmiechem. Podwójna agentka Gestapo. Zniszczyła całą siatkę na Śląsku. Beljung ucieka do Wiednia. Tam ma wykonać wyrok śmierci na zdrajczyni. Ta ucieka jednak i wiedzie spokojne życie w Wielkiej Brytanii. Nigdy nie spotka ją kara.

Beljung wrócił na Górny Śląsk. Do końca wojny ukrywał się w Rudzie Śląskiej. Po wojnie za działalność w AK trafił do więzienia w Bytomiu. Po kilku latach więzienia wychodzi na wolność. Znowu może grać swoje role. Wrócił, za zasługi wojenne został odznaczony orderami Polonia Restituta i Krzyżem Grunwaldu, a potem nadano polskie obywatelstwo. Zmienił imię na Mikołaj i ożenił się z kurierką, która zwerbowała go do AK. Zamieszkał w Katowicach.

Piłkarz i trener

W poszukiwaniach prasowych trafiamy na jego nazwisko w składzie 1.FC Katowice w marcu 1941 roku.

Po wojnie był szkoleniowcem m.in.: Podlesianki, RKU Sosnowiec, Piasta Gliwice, Górnika Radlin i Ruchu Chorzów. To nie były sukcesy trenerskie na miarę jego działań w wywiadzie. W styczniu 1957 zaliczył debiut na ławce trenerskiej Niebieskich porażką 1:2 z Sołą Oświęcim. Z wynikami było różnie, raz fatalnie, raz dobrze. Katowicki „Sport” po pierwszym treningu styczniowym napisał, że trener to najsłabszy punkt Ruchu, na co działacze Niebieskich zażądali wyjaśnienia takiego określenia w następnym numerze gazety.

Zdjęcie: pierwszy trening Ruchu w 1957r.

We wrześniu prasa była coraz bardziej bezlitosna dla węgierskiego trenera Ruchu pisząc:

Ruch słaby jak chyba nigdy w swej chlubnej karierze, grał bez koncepcji, po utracie bramki zupełnie bez ambicji.

oraz

Chorzowianie przeżywają spadek formy, który nie wróży nic dobrego na najbliższą przyszłość. Załamanie jakie przeżywali na tym meczu świadczy o niczym innym jak o tylko o niedotrenowaniu zespołu, względnie o wadliwym szkoleniu.

Przysłowiowego „szticha” wbił gracz Niebieskich Henryk Alszer, który potwierdził, że działacze rozmawiają z nowym trenerem. Oprócz tego mówiąc: (…) nasz zespół jest niedotrenowany, że brak mu po prostu kondycji tak niezbędnej do wykrzesania z siebie maksimum ambicji (…). To był koniec trenerskiej przygody Beljunga w Ruchu. Nie można mówić, że nic mu się nie udało. Wprowadził do zespołu Eugeniusza Lercha, wygrał we Frankfurcie z Eintrachtem, wyeliminował z Pucharu Polski warszawską Legię, załatwiał mecze sparingowe z węgierskimi drużynami.

Zadzwoniliśmy do Eugeniusza Lercha, który nam powiedział:

Dobrze go wspominam, przecież u niego zadebiutowałem w pierwszym zespole. Miał dobry warsztat, bardzo często oglądał rezerwy i juniorów. Nie wszystkim jednak przypadł do gustu, niektórzy mówili na niego „kelner”, bo był szefem w jednej z restauracji w Katowicach. Myśmy wtedy nie wiedzieli kim on był w czasie wojny.

Hungaria

Pod koniec XIX wieku wybudowane zostały dwie kamienice na dzisiejszej ulicy Mariańskiej pod numerami 4 i 6. Po połączeniu obu budynków, powstał w nich hotel Savoy. Obiekt mógł się pochwalić restauracją o tej samej nazwie. Hotel składał się z 50 pokoi, w których goście mieli dostęp do zimnej i ciepłej wody. Wtedy był to prawdziwy luksus. W okresie międzywojennym wynajęcie pokoju w hotelu Savoy kosztowało 4.50 zł za noc.

Zdjęcie: przedwojenna restauracja Hotelu Savoy

Po wojnie tego hotelu już nie było, była za to Polonia. Mikołaj Beljung założył w tym miejscu w latach 50. restaurację Hungarię. Miała słynąć z węgierskich potraw i trunków. Do restauracji zapraszał ogromny dwupiętrowy neon „Hungaria” a w środku pichcili prawdziwi szefowie kuchni węgierskiej, którzy co kwartał zmieniali się na innych. Gościom czas umilała węgierska orkiestra.

Eugeniusz Lerch wspominał: Był perfekcjonistą, pamiętam taką sytuację, kiedy byliśmy z drużyną w jakieś restauracji. Kelner przyniósł herbatę i wrzucił do niej cytrynę. Bejlung zwrócił mu uwagę, co takiego robi. Wyjaśnił, że cytryna musi być obrana i położona na spodeczku. Zdarzało się, że w jego lokalu spożywaliśmy posiłki.

Wisz

Ruch w tym sezonie znalazł się na zakręcie, ale szybko kierownica trenerska została zamieniona. Eksperyment trenerski się nie powiódł, ale wydaje się, że powodem nie był tylko sam Bejlung.

Dziennikarz podpisujący się „Wisz” w „Trybunie Robotniczej” tak napisał o Ruchu we wrześniu 1957 roku, kiedy znalazł się w dołach ligowej tabeli:

Nie wiem. Dlaczego wciąż jeszcze wszyscy kochają ów hajducki Ruch, choć każdy jego występ przyprawia nas o drżenie, jakby do walki wstępowała cząstka naszych najtaniejszych uczuć. Tyle razy przez „Ruch” żegnałem się z nadzieją, tyle razy powtarzałem sobie: nie pójdę już na żaden mecz tej drużyny, będę po cichu przeżywał jej klęski i jej upadek. A tymczasem – niewidzialna więź nie dała się przerwać, słowo „Ruch” elektryzowało pamięć, wyganiało człowieka na boisko (…).

Autor: Grzegorz Joszko

 

Źródło: Dziennik Zachodni R:2006, Gazeta Wyborcza R:2012, Trybuna Robotnicza R:1957, 1959, Śląska Biblioteka Cyfrowa, Sport R:1957

Zwiedzanie

Zamiast do domu piłkarze Ruchu wyruszyli do Norymbergi (niem. Nürnberg) na mecz z miejscowym 1.FC. Miejscowość jest położona 156 km od Stuttgartu, a piłkarze 1.FC byli wówczas pięciokrotnym mistrzem Niemiec (nie wg dzisiejszego systemu rozgrywkowego). Tego meczu nie było w planie, ale działacze Niebieskich zaakceptowali ofertę rozegrania spotkania towarzyskiego z „Der Altmeister” (przydomek 1.FC), którą otrzymali będąc jeszcze w Stuttgarcie.

O 5:30 start

Piłkarze Ruchu zamiast zjedzonego śniadania w hotelu, zjedli je w wagonie restauracyjnym przed godziną 6 rano. Po ponad 5 godzinnej podróży piłkarze dotarli na dworzec, zdziwili się, że na peronie stali kibice 1. FC Nürnberg, którzy czekali na swoich ulubieńców, jednak już na dworcu okazało się 1.FC opóźni swój przyjazd z tournée w Hiszpanii o 12 godzin. Cały sztab został zaproszony na obiad do restauracji znajdującej się w podziemiach Spichlerza Zbożowego. Ocena pobytu w tym miejscu została tak opisana w prasie:

Jedzenie było „obskurne” I w dodatku bardzo drogie, bowiem zapłaciliśmy za skromny obiad 2,20 RM.

Sala tortur

Zwiedzanie Norymbergii piłkarzy Ruchu rozpoczęli od kościoła, poprzez ratusz i uliczki starego miasta. Później kroki skierowały ich na Nürnberger Kaiserburg – zamek położony na skale na północ od centrum miasta, w latach II wojny światowej w Kunstbunker pod zamkiem przechowywano skradziony z Krakowa ołtarz Wita Stwosza.

W jednej z wież usytuowana była sala tortur. We wspomnieniach z tej wizyty możemy przeczytać:

Najpierw zapoznajemy się z krzesłem, którego wszystkie części przebite są gwoździami. Na tem krześle umieszczano więźnia, by wymusić od niego prawdę. Dalej widzi­ my tam specjalne łapki do łamania palców i kości, a ogólny postrach budzi olbrzymi odlew „śmiejącej się dziewicy”, której przednia część się otwiera, a w środku wystają 30-centymetrowe gwoździe. Więźnia wsadzano w otwór i następnie całą siłą przymykano przednią część. Gwoździe przechodziły więźniowi przez głowę, piersi, brzuch i nogi. Była to zdaje się najgroźniejsza śmierć, jaka mogła spotkać więźnia.

Szczęście

Na mapie Norymbergii nie mogło zabraknąć studni piękna (niem. Schöner Brunnen), przy której piłkarze kręcili kółkiem (pierścieniem) szczęścia 30 razy. Był to przesąd, w którym 30-krotny obrót miał zwiastować szczęście. Dzisiaj w przewodnikach turystycznych można przeczytać, że w balustradzie okalającej studnię umieszczony jest mosiężny pierścień. Wystarczy go trzykrotnie przekręcić, a to przynosi szczęście. Tak czy owak, piłkarze Ruchu jeden po drugim kręcili pierścieniem licząc na swój szczęśliwy los.

Instrumenty dla orkiestry

Po powrocie do hotelu na piłkarzy Ruchu czekała informacja, że piłkarze 1.FC są zbyt zmęczeni podróżą i meczami w Madrycie i nie dadzą rady rozegrać spotkania z mistrzem Polski. O godzinie 23:00 ze stacji w Norymberdze cała ekipa wsiadła do pociągu powrotnego. Zmęczeni całym tournée wszyscy posnęli budząc się dopiero w Gorlicach. Na granicy w Bytomiu czekała na piłkarzy mała niespodzianka, otóż działacze zakupili instrumenty muzyczne dla orkiestry klubowej, co do których celnicy mieli spore zastrzeżenia. Już możemy sobie wyobrazić, jak niektórzy próbowali na nich grać, aby przekonać, że to na własny użytek. Prasa szeroko rozpisywała się o zwycięstwach z FCB oraz VfB, więc na peronie w Wielkich Hajdukach czekało tysiące kibiców Ruchu, którzy chcieli przywitać swoich pupilów. Historia tego wyjazdu dobiegła końca. Można żałować, że nie doszło do ostatniego meczu, bo drużyna z Norymbergii była wówczas jedną z najlepszych w swoim kraju. Pozostało tylko zwiedzanie miasta. Czy kręcenie przyniosło piłkarzom szczęście? Studiując ich dokonania można odnieść wrażenie, że nie było im potrzebne. Byli pewni swojej siły. Ci piłkarze stali się prawdziwą legendą bez końca.

Ruch w Monachium

30 grudnia 1934 roku, Ruch Wielkie Hajduki pokonał w Monachium miejscowy Bayern. Po wielu miesiącach udało nam się w końcu cofnąć w czasie, kiedy spotkaliśmy się z potomkami uczestników bezpośrednich wydarzeń, którzy oprócz cudownych opowieści pokazali nam wspaniałe pamiątki z tej wyprawy.

Podróż

28 grudnia na dworcu w Wielkich Hajdukach (dzisiaj dworzec Chorzów Batory) o godzinie 14:25 wyruszył pociąg do Bawarii. Na peronie zebrała się ekspedycja licząca aż 21 osób. W jej skład wchodziło 15 piłkarzy, 4 działaczy, trener Wieser oraz śląski dziennikarz, dzięki któremu po latach odtworzyliśmy tę historię. Dodatkowo pojawili się oczywiście kibice Niebieskich, którzy licznie chcieli pożegnać piłkarzy, życząc im wygranej. Podróż nie trwała długo, wszyscy wysiedli w Bytomiu, gdzie musieli czekać godzinę na przesiadkę na pociąg pośpieszny relacji Bytom – Monachium. Piłkarze usadowili się w przedziałach i od razu zaczęli szpilać… w szkata. Kędzierzyn, Wrocław, Drezno – stacje mijały jedna za drugą. Już na terenie Niemiec do pociągu wsiadało coraz więcej żołnierzy. Na stacji w Dreźnie pociąg miał dłuższy postój, piłkarze Ruchu wysiedli na peron ubrani w niebiesko-białe dresy z naszytą eRką na piersi. Od razu pojawili się gapie, a największy jajcarz z tej całej ekipy, Ewald Urban zdążył się zaprzyjaźnić z kilkoma podróżnymi, więc koledzy zaczęli go przezywać „Burmistrz”. Parę minut po 8 rano pociąg wjechał na peron w Monachium, na którym hajduczan przywitali przedstawiciele Bayernu. Piłkarze Ruchu zostali zakwaterowani w jednym z najbardziej nowoczesnych hoteli w Monachium – Stadt Wien.

Zdjęcie: Część karty pobytowej z hotelu Stadt Wien.

Po śniadaniu i oficjalnych przemówieniach piłkarze Ruchu zostali zaproszeni na zwiedzanie miasta, a później do sali browaru Löwenbräu, gdzie „częstowano doskonałą litrówką piwa”. Oczywiście niezmordowany „Burmistrz” Urban w drodze powrotnej do hotelu zawierał kolejne znajomości, tym razem z ulicznym klaunem cyrku Krone. Na wieczornej kolacji pojawił się sekretarz generalny konsulatu, p. Przybylski, który opiekował się polską ekspedycją przez cały czas pobytu.

Mecz

30 grudnia w niedzielne popołudnie piłkarze pojechali autobusem na stadion Grünwalder Strasse (stadion Bayernu do 1972 roku). Jak na tę porę roku w Bawarii pogoda była doskonała, niestety boisko było bardzo rozmokłe z powodu deszczu, który padał dzień wcześniej. Kierownik drużyny p. Giemsa (nie mylić z piłkarzem Edmundem Giemzą, na potwierdzenie tego faktu widzieliśmy zdjęcie tego pierwszego) poinformował o składzie drużyny, która zagrała w ustawieniu: 2-3-5. Na boisko wg wzrostu wybiegli: Tatuś – Katzy, Rurański – Dziwisz, Badura, Zorzycki – Urban, Giemza, Peterek, Wilimowski, Wodarz.

Piłkarze Ruchu trzykrotnym „cześć” powitali się z publicznością, której ponad 12 tysięcy pojawiło się na stadionie. Gerard Wodarz, który był kapitanem drużyny Ruchu, przegrał wybór połowy z kapitanem Bawarczyków Schneiderem. Niebiescy byli zmuszeni grać pod wiatr i pod słońce. W pierwszych 10 minutach zaatakował Ruch, a Bayern podobnie jak to miało miejsce w Hajdukach, cofnął się na swoją połowę, czekając na dogodne okazje do kontry, ale Niebiescy nagle zaczęli stosować tę samą taktykę co Bawarczycy i wycofali się pod swoje pole karne, a Edmund Giemsa grający w ataku, na prawym łączniku grał teraz bliżej środka boiska.

Piłkarze FCB odpowiedzieli groźnymi atakami na bramkę Tatusia. Kiedy w 21 minucie meczu przypadkowo Karlik Dziwisz odbił piłkę ręką, sędzia podyktował rzut karny – wydawało się, że i ta taktyka się nie uda. Do wykonywania karnego podszedł Schneider, a „piłka, ostro strzelona, leci płasko nad ziemią w prawy róg bramki. Na trybunach jakby zagrzmiało. Wszyscy krzyczą tooor, lecz Tatuś, bramkarz Ruchu, skokiem pantery odbija piłkę wzdłuż linii autowej w pole” – opisała szczegółowo prasa obroniony rzut karny.

Ta niewykorzystana sytuacja pobudziła obie drużyny do jeszcze lepszej gry. Na lewej stronie ataku szalał niezwykle szybki Simetsreiter, ale doskonałe zawody rozgrywała obrona Ruchu, szczególnie Antoni Rurański przewidywał ruchy rywali i rozbijał ich ataki raz za razem. Kiedy zabrakło obrońców, na bramce stał niezawodny w tym dniu Eryk Tatuś. Do zaskakującej sytuacji doszło na 10 minut przed zakończeniem pierwszej połowy, kiedy okazało się, że Edmund Giemza ubrał jeden za ciasny but, zdjął oba i wyrzucił za linię boiska i dograł pierwszą połowę… w samych skarpetkach.

Prawa strona na której grał wspólnie z Urbanem odżyła i w 44 minucie wspaniałą kontrę wyprowadził wspomniany wcześniej Giemza, który jak relacjonowała ówczesna prasa: „biegnie z nią na prawem łączniku, oddaje daleko ponad głowami do Wilimowskiego i już zdawało się, że Wilimowski strzeli gola. Widzi jednak, że Peterek stoi na lepszej pozycji przed bramką Finka i ostrem strzałem pasuje do Peterka. Piłka wsunięta do bramki z odległości 8 m”. Dzisiaj spiker mógłby z przyjemnością krzyknąć T-Ooooo-r. Bramka do szatni ustawiła resztę meczu, a piłkarzy Ruchu zbiegających na przerwę kibice z Monachium prosili o autografy.

W drugiej połowie piłkarze Bayernu znowu atakowali, ale Rurański oraz Katzy doskonale grali w formacjach obronnych. Piłkarze Niebieskich kontratakowali, ale bramkarz Fink również doskonale bronił strzały napastników Ruchu.

Po przerwie Ruch rozpoczął grać defensywnie, podobnie jak to czynili Bawarczycy na meczu w Wielkich Hajdukach. Giemza przeszedł do pomocy i siłą rzeczy więcej z gry mieli Bawarczycy. Szereg ich zagrań likwiduje nasza obrona, dokąd potrafili się jedynie przedrzeć. Wyprowadziło to z równowagi Bawarczyków do tego stopnia, że „potracili oni głowy” i napotykając na skuteczny opór Polaków, załamali się we wszystkich prawie linjach – można było przeczytać w prasie.

Oprócz doskonałej taktyki, wyróżnienia za bardzo dobre spotkanie trafiły do: Tatusia, Katzego, Rurańskiego, Dziwisza, Giemzy i Wilimowskiego. Końcowy gwizdek słabo i stronniczo sędziującego arbitra Thalmayera zakończył to spotkanie. Ruch Wielkie Hajduki pokonał Bayern Monachium 1:0. Kiedy zwycięscy piłkarze w niebieskich koszulkach schodzili z boiska publiczność zgotowała jej owacje.

Prasówka i uroczyste pożegnanie

Niemiecka prasa: „München – Augsburger Tageblatt”, „Der Kickers”, „Fussball”, „Deutsche Sport – Illustrierte”, „B. C. am Mittag” podkreślała, że piłkarze Ruchu wygrali zasłużenie, mieli doskonałe wyszkolenie techniczne i lepszy start do piłki. Dziennikarze podkreślali bardzo dobrą taktykę, a także ofiarność piłkarzy. „Der Kickers” za najlepszych zawodników wybrał Rurańskiego oraz Dziwisza, „München” bramkarza Tatusia. Jedynie dr Beker z tygodnika „Fussball” napisał o wyjątkowo defensywnej taktyce, która przyniosła sukces polskiej drużynie.

Piłkarze wraz działaczami wrócili do hotelu, przed którym stali kibice Bayernu, wielu było zaciekawionych piłkarzami z odległych Hajduk, którzy pokonali ich pupili. Na godzinę 18:00 działacze z Monachium zaprosili na uroczystą kolację do sali bankietowej Münchner Künstlerhaus, na którą zaproszono ponad 1000 osób, w tym wiele osobistości, w tym przedstawiciela Hansa von Tschammer und Osten, ówczesnego ministra sportu Niemiec, a także reprezentanta burmistrza miasta, radcy miejskiego oraz polskiego konsula. Później nastąpiło wiele przemówień na cześć gości z Polski i gospodarzy z Niemiec oraz wręczenie wspaniałych prezentów.

Piłkarze otrzymali porcelanowy kufel do piwa z pięknym grawerem (trzymaliśmy w rękach to cudo). Piłkarze Ruchu odśpiewali pieśń klubową i spędzili miło czas. Bardzo miło, ale musicie nam uwierzyć na słowo, bo do opisu tej części historii nie zostaliśmy upoważnieni. W poniedziałek 31 grudnia piłkarze opuścili Monachium, pojechali na dalsze tournée do Stuttgartu i Norymbergi. A tam… tam, to już zupełnie inna historia.

Bayern Monachium już nigdy później nie został pokonany przez klubową drużynę z Polski i pewnie już tak pozostanie. Co było dalej? Niebiescy wybrali się do Stuttgartu (wpis)

Autor: Grzegorz Joszko

80 lat Ruchu z Chorzowa

Wielkie Hajduki

Pierwsza wzmianka z nazwą Heyduk pojawiła się 5 stycznia 1627 roku. Choć według niektórych historyków nazwa istniała już wcześniej. Na mapach nazwę Hajduki można znaleźć dopiero w XVIII wieku. Są dwie wersje wyjaśniające pochodzenie nazwy dzisiejszej dzielnicy Chorzowa. Jedna wywodzi się od hajduków, utrzymywanych dawniej przez książąt i rycerzy. Hajdukowie, których zwolnili panowie feudalni mieli stworzyć Górne i Dolne Hajduki, dwie rolnicze osady nad Rawą. Druga wskazuje na niemiecki rodowód nazwy. Według niej Hajduki mają pochodzić od słowa die Heide, co oznacza puszczę, step i wrzosowisko.

W okresie międzywojennym Wielkie Hajduki były jedną z 16 gmin ówczesnego powiatu świętochłowickiego, podobnie jak m.in. Lipiny, Piekary Śląskie, Świętochłowice, Nowy Bytom, Nowe Hajduki (od 1934 r. część Chorzowa), Chropaczów, Łagiewniki, Orzegów czy Ruda Śląska. Siedziba Starostwa Powiatowego powiatu świętochłowickiego mieściła się jednak w Wielkich Hajdukach (dzisiejszy Ratusz – Urząd Miasta w Świętochłowicach, granice administracyjne Hajduk sięgały bowiem aż do obecnej ul. Żołnierskiej w Świętochłowicach). Układ ten zmieniła ustawa z 7.03.1939 r. (Dz.U. ŚL Nr 6, poz. 14) Sejmu Śląskiego, na mocy której zlikwidowano całkowicie powiat świętochłowicki, a poszczególne jego gminy przyłączano do innych powiatów i miast. Dzięki tej ustawie Wielkie Hajduki stały się od 1 kwietnia 1939 roku częścią Chorzowa. Dzisiaj mija dokładnie 80. lat od tego wydarzenia.

Do zmiany przygotowywano się bardzo długo, radni gminy Wielkie Hajduki już w listopadzie 1937 roku podjęli uchwałę, która brzmiała: „Rada gminy Wielkie Hajduki nie podnosi zastrzeżeń przeciwko zamierzonemu przyłączeniu gminy wiejskiej W. Hajduki do miasta Chorzowa”. To przyłączenie spowodowało, że liczba mieszkańców Chorzowa wynosiła 130 tys. Było to największe wówczas miasto na Górnym Śląsku.

1 kwietnia 1939 roku, uroczystość przyłączenia Wielkich Hajduk do Chorzowa. Przemawiają Karol Grzesik (burmistrz Chorzowa) oraz Jan Grzbiela (burmistrz Wielkich Hajduk). Zdjęcie pochodzi z zasobów NAC.

Hajducki KS Ruch Chorzów

Przyłączenie Wielkich Hajduk do Chorzowa skutkowała nieodwracalnymi zmianami, które dotyczyły m.in. zmianą adresów w dokumentacji mieszkańców, zakładów pracy czy klubów sportowych. Władze Ruchu traktowały to wydarzenie jako zwykłą decyzję administracyjną skutkującą tym, że dzielnica, w której mieściła się siedziba Ruchu, leżała teraz w granicach Chorzowa. W celu upamiętnienia nazwy „Wielkie Hajduki” władze Ruchu zdecydowały, że podczas corocznego spotkania klubowego 23 marca 1939 roku zmienić nazwę klubu… Inicjatywa wyszła od panów Gellera, Soboty i Wieczorka, trzech najważniejszych wtedy osób w klubie. Wywiad z tym ostatnim w tygodniku sportowym „Kibic” z 1939 roku nie zostawia żadnych wątpliwości. Józef Wieczorek, powiedział: Ponieważ od 1 kwietnia 1939 roku należeć będziemy już do Chorzowa, więc i z tego terenu będziemy musieli uwzględnić kilku pracowników. W związku z tym nosimy się też z zamiarem zmiany nazwy klubu z Klub Sportowy „RUCH” na Hajducki Klub Sportowy „RUCH” w Chorzowie, niech przynajmniej w nazwie naszego klubu pozostanie wspomnienie po Hajdukach. Hajducki Klub Sportowy w skrócie HKS „RUCH” Chorzów.

9 kwietnia 1939 roku odbył się pierwszy oficjalny mecz, po raz pierwszy na stadionie w Chorzowie, po raz pierwszy już jako Ruch Chorzów z węgierską drużyną Kispest FC. Na trybunach zasiadło 5 tysięcy widzów. Pierwszą bramkę strzelił Teodor Peterek w 16 minucie spotkania z rzutu karnego, a Niebiescy ostatecznie wygrali 2:1.

Autor: Grzegorz Joszko

 

Zyga

Z wielką przyjemnością przedstawiamy tekst, który pojawił się dzisiaj na Fanpage’u  NRŚL GANG o pierwszym piłkarzu z Rudy Śląskiej, który zagrał w barwach Ruchu. Gratulujemy!

Dokładnie 1️⃣1️⃣3️⃣ lat temu urodził się Sykstus Vorreiter ps. „Zyga”, pierwszy piłkarz z terenów obecnej Rudy Śląskiej, który założył koszulkę z R na piersi. Pochodził z robotniczej rodziny i był wychowankiem Slavii Ruda. Służbę wojskową odbył w 7️⃣5️⃣ Pułku Piechoty w Królewskiej Hucie. W sierpniu 1927 roku Vorreiter trafił do zespołu z Wielkich Hajduk. „Ruch wzmocnił swoją drużynę reprezentacyjnym prawoskrzydłowym – Vorreiterem (Dawniej Slavia, Ruda), którego debiut w mistrzowskiej drużynie Górnego Śląska wypadł znakomicie.” tak o pierwszym jego występie w spotkaniu z krakowską Wisłą pisał „Przegląd Sportowy” nr 35/1927. Również pochlebne recenzje Vorreiter zebrał w „Głosie Narodu” z 31 sierpnia: „Ruch wystąpił po raz pierwszy z nowym nabytkiem w osobie Vorreitera, reprezentanta Slavii z Rudy. Debiut wypadł dobrze.” Jest to o tyle ciekawe, że Ruch przegrał tamto spotkanie gładko 0-4… A miało to miejsce dokładnie w niedzielę 2️⃣8️⃣ sierpnia 1️⃣9️⃣2️⃣7️⃣ roku w Katowicach na stadionie miejscowego 1.FC Katowice, gdzie swoje mecze w roli gospodarza rozgrywał wtedy Ruch i było spotkaniem XIX kolejki pierwszego w historii sezonu ligowego w Polsce. Z nieznanych do tej pory przyczyn kariera Vorreitera w Ruchu nie trwała zbyt długo. Zaliczył tylko 7 spotkań ligowych z Wisłą Kraków, Legią Warszawa, ŁKS-em Łódź, Czarnymi Lwów, Jutrzenką Kraków, Warszawianką i 1.FC Katowice. W spotkaniu z Łódzkim Klubem Sportowy (2-6) rozegranym 9️⃣października 1️⃣9️⃣2️⃣7️⃣ w Łodzi zdobył dla Ruchu swoją jedyną bramkę, trafiając do siatki w 80 minucie na 1-6. W 1928 roku powrócił z powrotem do Slavii, a następnie przeniósł się do Borgsigwerk SV, zespołu z siedzibą w niemieckim wówczas Bytomiu-Bobrku. W sezonie 1929/30 Vorreiter występował już w jednym z najlepszych przedwojenny zespołów niemieckiego Górnego Śląska Pressau Hindenburg z Zaborza. W czasie wojny był prawdopodobnie żołnierzem Wehrmachtu. Jak dalej potoczyły się jego losu, na chwilę obecną nie udało nam się jeszcze ustalić. Ostatnia wzmianka na jego temat pochodzi z marca 1️⃣9️⃣4️⃣5️⃣ roku z alianckiego obozu jenieckiego Cosel – Bauerwitz.
Ruda Śląska w swojej historii doczekała się wielu wybitnych zawodników. Aż 5️⃣ urodzonych w naszym mieście piłkarzy sięgało po koronę króla strzelców. Tytuły mistrzowskie czy krajowe puchary doprawdy trudno by zliczyć, ale tym pierwszym, urodzonym w granicach obecnej Rudy Śląskiej zawodnikiem, który wystąpił i zdobył gola w premierowym sezonie naszej polskiej ligi był właśnie Sykstus Vorreiter i dlatego jego sylwetka nie może zostać zapomniana i przemilczana. Jeżeli jesteście w posiadaniu jakiś materiałów na temat tego zawodnika, to gorąco zapraszamy do współpracy, by postać tego prekursora została zapamiętana dla następnych pokoleń.

Autor: FB NRŚL GANG

Źródło: Andrzej Gowarzewski, Joachim Waloszek: Encyklopedia piłkarska Fuji – tom 1, Kolekcja Klubów Ruch Chorzów wydawnictwo GIA Katowice 1995

Historia to potęga

Jakbyśmy mogli się na kimś wzorować to zdecydowanie byłaby to internetowa encyklopedia Wisły Kraków. Oczywiście możecie nas posądzić, że teraz „to układ”, to należy dobrze pisać. Nic z tych rzeczy. Pasja, wiedza, ale i pomoc, na którą nasz portal może zawsze liczyć.

Dzisiaj „Historia Wisły” przypomniała mecz pomiędzy Białą Gwiazdą a Niebieskimi z 1936 roku.

https://twitter.com/HistoriaWisly/status/1100674364985536512

A My teraz przypomnimy jak zwycięstwo w tym meczu zmieniło historię polskiej piłki nożnej.

Jedyna bramka dnia padła w 44 minucie na skutek błędu obrony gości. Mianowicie nieobstawiony Wodarz przebił się przed samą bramkę i skośnym strzałem ulokował piłkę w bramce.

1:0

Działacze Ruchu na następny dzień w poniedziałek 29 czerwca 1936 roku zaplanowali sparing z drużyną Cracovii, która po zeszłorocznym spadku z Ligi była na dobrej drodze do powrotu do najwyższej klasy rozgrywkowej. To było jak zły sen.

0:9

z Cracovią. Do bramki Ruchu po 2 latach kary powrócił Kurek, zastąpiony w trakcie meczu przy wyniku 0:5 przez Tatusia. Prasa śląska był oburzona takim wynikiem, ale relacja z „Przeglądu Sportowego” doprowadziła do niezwykłych wydarzeń.

List

„Przegląd Sportowy” opublikował list Stanisława Skrzypczaka, dziennikarza, który zrelacjonował wydarzenia z nocy z poniedziałku 29 na 30 czerwca 1936 roku. Skrzypczak czekał na piłkarzy Ruchu na dworcu w Katowicach powracających z meczu z Cracovią. Z pociągu, co było raczej normalne wysiadł Wilimowski i Kurek, obaj mieszkali przecież w Katowicach, ale dziennikarz doszukiwał się w tym odwagi tylko tych piłkarzy, którzy postanowili wyjść do oczekujących dziennikarzy. Obaj piłkarze swoje pierwsze kroki skierowali do restauracji usytuowanej na ul. Wojewódzkiej. Dziennikarz Skrzypczak ze swoim kolegą po fachu zupełnie przypadkowo skierował się do tego samego przybytku i zajął miejsca obok piłkarzy, którzy siedzieli w restauracji z innymi dziennikarzami oraz działaczami Śląskiego Związku Piłki Nożnej. Dziwnym trafem pan Skrzypczak i jego kolega do tego stolika zaproszeni nie zostali, a piłkarze zauważyli ich dopiero o godzinie 3 nad ranem. Pan Skrzypczak zupełnie trzeźwy wysłuchał, co Wilimowski i Kurek mieli do powiedzenia, a co zacytował warszawski tygodnik:

„Nad ranem około godz. 3-ciej Kurek, skonsumowawszy większą ilość wódki, zauważył mnie siedzącego i przysiadłszy się do mojego stolika, przywołał ledwo trzymającego się na nogach Wilimowskiego, którego dotychczas osobiście nie znałem. Przedstawił mi go Kurek i wówczas ich zagadnąłem:

– Jak doszło do tak kompromitującej porażki?

– Cracovia – odpowiada Kurek – zagrała jeden ze swych najlepszych meczów. Nie musieliśmy jednak przegrać, gdyby wszyscy nie byli pijani. Po meczu z Wisłą kierownictwo wypłaciło każdemu graczowi po 50 zł. Wszyscy poszliśmy więc na pijatykę i dopiero nad ranem około godz. 5 wróciliśmy w poniedziałek do domu. Badura ledwo stał na boisku w Krakowie, a Peterek nie mógł dojrzeć piłki. Ja – przerywa Kurkowi Wilimowski – to widziałem zawsze cztery piłki. Po takiej nocy nic nie szło”.

Rekordowa sprzedaż

„Przegląd Sportowy” w następnych dniach relacjonował wydarzenia poniedziałkowe chwaląc się przy tym, że takiej sprzedaży gazety na Śląsku nie miał nigdy i musiał dodatkowe egzemplarze dowozić z innych części kraju. Doniesienia tygodnika sportowego sugerowały, że oprócz pijaństwa, piłkarze Ruchu otrzymywali wynagrodzenie za granie w piłkę jak zawodowcy, co było wtedy zabronione. PZPN wspólnie z przedstawicielami Ligi na zlecenie Głównego Komitetu Olimpijskiego postanowił przeprowadzić śledztwo. Wilimowski twierdził, że owszem i pił, ale nie był pijany i stanowczo wszystkiemu zaprzeczył. Kurek zaś utrzymywał, że to była zwykła wymówka ze względu na tak wysoką porażkę, choć pijany w katowickiej restauracji był. Piłkarze zostali skonfrontowani z dziennikarzami, którzy byli autorami listu w obecności przedstawiciela PZPN. Dla Komitetu Olimpijskiego problemem nie był alkohol, tylko rzekoma gratyfikacja, którą piłkarze mieli otrzymywać za granie w piłkę nożną. W kolejnym wydaniu „Przeglądu Sportowego” zrobiono z Wilimowskiego winnego, przedstawiono go jako człowieka, którego sposób zachowania nie predysponuje do reprezentowania barw naszego kraju. Pisząc, że oczywiście

„Wszystko trzeba wyjaśnić dla dobra polskiej piłki nożnej”.

Wyrok

W międzyczasie gierek prasowych zawodnicy Ruchu zremisowali w lidze z Pogonią Lwów 1:1. To była ostatnia kolejka przed przerwą na Olimpiadę. Parę dni później PZPN postanowił w sprawie zawodników i hajduckiego Ruchu: Eryk Kurek – zawieszony na 2 lata za

„Rozsiewanie nieprawdziwych pogłosek”

Ernest Wilimowski – zawieszony na 6 tygodni za:

„Nieodpowiednie zachowanie się, jako członka drużyny olimpijskiej i złamanie przysięgi olimpijskiej”.

Klub Sportowy Ruch Wielkie Hajduki został zawieszony do odwołania bez możliwości rozgrywania meczów ligowych czy towarzyskich. Wydział Gier i Dyscypliny PZPN postanowił (uwaga!) sprawdzić księgi finansowe Ruchy czy rzeczywiście piłkarze są dodatkowo opłacani. Wszystkie kary zostały ustanowione tylko na podstawie oświadczenia dziennikarza, któremu nie dane było usiąść z piłkarzami przy jednym stoliku. PZPN nie posiadał żadnych dowodów na winę klubu czy piłkarzy, a jednak wydał wyroki skazujące na podstawie rewelacji „Przeglądu Sportowego” i zrobił to (uwaga!) do czasu sprawdzenia wszystkich dokumentów. Kara dla Wilimowskiego oznaczała wykluczenie go z udziału w Olimpiadzie, co praktycznie przekreśliło zdobycie medalu drużyny piłkarskiej na tej imprezie. Śląskie relacje prasowe w sprawie 20-letniego Ernesta Wilimowskiego wskazywały na ogromną krzywdę jaką mu wyrządzono. „Ezi” pisał listy do Komitetu Olimpijskiego, w których prosił o zmianę decyzji, ale zawieszenie nie zostało cofnięte, co gorsza dla Ruchu zawieszenie skutkowałoby walkowerami i w końcu karną degradacją do klasy A. Niektórzy nie umieli przeboleć wielkości Ruchu i jego dominacji w rozgrywkach ligowych. Organ Ligi Piłkarskiej nie przyjął jednak kary zawieszenia Ruchu, jednak PZPN był nieubłagany. Za Ruchem stanęły inne śląskie kluby, jakby tego było mało, do akcji chciały się również przyłączyć kluby z Kielc i Krakowa. Prasa napisała:

„Zdołaliśmy się poinformować u wiarogodnego źródła, iż w razie gdy PZPN nie zmieni swego postępowania w stosunku do klubów śląskich, kluby te wystąpią z PZPN i utworzą własny związek, do którego mają zgłosić swój akces m.in. kluby krakowskie i Zagłębia kieleckiego”.

To była wojenna ścieżka.

Koniec?

PZPN kontrolował przez wiele dni dokumentację finansową Ruchu i…nic nie znalazł. NIC. ZERO, NUL. Jako, że nie było żadnych dowodów na zawodowstwo piłkarzy, kary zawieszenia zostały zniesione. Ot tak. Ernest Wilimowski i Ruch Wielkie Hajduki niewinni, choć „Ezi” został w pełni zrehabilitowany 3 tygodnie później niż klub. Nałożone przez PZPN kary „do czasu wyjaśnienia sprawy” zostały anulowane. „Przegląd sportowy” i PZPN zamilkł i do dzisiejszego dnia nie przeprosił ani klubu ani Ernesta. Gdyby nie przerwa olimpijska nie byłoby szans na czwarty tytuł mistrza Polski. A tak na 5 dni przed powrotem na ligowe boiska kara została anulowana.

Korona mistrzowska w sezonie 1936 i tak powędrowała na głowy piłkarzy Ruchu. Z Ernesta Wilimowskiego zrobiono pijaka, którym nigdy nie był, a PZPN zrobił wszystko, żeby Polska reprezentacja olimpijska nie zdobyła złota.

A Wisła mogła wtedy wygrać.

 

 

Trzech Króli

Na katakumbowych malowidłach występuje najczęściej trzech magów, ale nie brak też takich, na których widnieje dwóch, czterech, a nawet sześciu i dwunastu magów. Tych trzech najważniejszych to Kacper, Melchior i Baltaz…czy może Ernest, Gerard i Teodor? 😉

W latach 30. podczas lekcji religii w pewnej w szkole na Górnym Śląsku, kiedy katecheta zadawał dzieciom pytanie: „Jak nazywają się Trzej Królowie?”. To odpowiedź padała zawsze taka sama: „Peterek Wilimowski i Wodarz”! Ta chętnie powtarzana anegdota jasno obrazuje kim dla Ruchu i jego kibiców byli Ci trzej genialni zawodnicy.

Od lewej stoją Wodarz, Wilimowski, Peterek (rok 1936). (Zdjęcie pochodzi z zasobów NAC).

Kiedy prawdziwi królowie pokłonili się przed Jezusem, to przed królami Ruchu pokłoniła się cała liga w okresie przedwojennym. W sumie trzej niebiescy królowie zdobyli w niebieskich barwach 324 ligowe gole, jeśli doliczymy do tego pozostałe spotkania, możemy do tej liczby dodać co najmniej drugie tyle. Wilimowski, Wodarz i Peterek byli zupełnie inni pod względem charakteru, temperamentu i pomysłu na swoje życie, ale na zielonej murawie kapitalnie się uzupełniali, jakby ich łańcuch nici DNA zawierał sekwencję o jasnym znaczeniu: podaj, strzel, wygraj, zostań najlepszym.

Na malowidłach w Wielkich Hajdukach (dzisiaj Chorzów) magów zawsze było jedenastu. Można było ich podziwiać cały czas.

Programy Ruchu

Daliśmy się namówić aby opublikować programy Ruchu. Ich obecna liczba to 68. i choć zostało jeszcze kilkanaście do opublikowania to już teraz zachęcamy do poczytania. Z niektórych można się dowiedzieć, gdzie w latach 30. można było kupić bilety na mecze Niebieskich, z programów lat 70. będziecie mogli poczytać o sukcesach w europejskich pucharach. W latach 90. polecamy poczytać o kandydatach do Rady Miasta, którzy kochali klub Ruchu. 2000 rok to świetny miesięcznik „Niebiescy”. 

Mutato nomine de te fabula narratur *)

Bajka bez morału.

Od kilku tygodni (miesięcy) pewna drużyna na boisku wygląda jakby zostawiała w szatni swoje klejnoty, a zęby bolą od ich oglądania.

Grze przygląda się Pan Kalanrof, trener chyba, mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Drużyny Ruchu chyba. Nie wiem co trenuje Pan Kalanrof, ale na pewno nie piłkę nożną, chyba, że to jakaś parodia tej dyscypliny sportu.

Panu Kalanrofowi przygląda się Pan Ketęiz, chyba zna się na piłce, skoro uważa, że fantastycznie ten (niby) trener wykonuje swoją pracę. Idzie zima, niech znowu Pan Ketęiz ubierze swoją kurtkę. Będzie mu cieplej. Najlepiej jak dobierze czapkę. Z pomponem.

Kibice domagają się zwolnienia Pana Kalanrofa, ale prędzej będzie nowy stadion niż on sam zrezygnuje. Kto może go zwolnić, jak sam nie chce? Może mi to ktoś wytłumaczyć? O co w tym chodzi? Jakiś morał jak na bajkę przystało? Niestety to krótka bajka bez morału. Parodyści jakich mało.

 

*) – O tobie ta bajka mówi, choć pod zmienionym imieniem

O Wielkim Ruchu

Tak mnie naszło pytanie, kiedy człowiek znajduje czas na swoje pasje, obok pracy, obok tej prędkości, która nas otacza. Wolny czas z telefonem w ręce i laptopem na kolanach, z włączonym telewizorem, w którym nie ma nic ciekawego. W zasadzie mógłbym swój wolny czas poświęcić właśnie w taki sposób. Czekać aż coś wydarzy, czekać i narzekać.

Jakiś czas temu zarząd Stowarzyszenia Kibiców „Wielki Ruch” zaproponował abym do nich dołączył, sporo myślałem o swoim wolnym czasie, który mógłbym poświęcić na inne przyjemności, ale postanowiłem spróbować. Gdy porozmawiałem ze znajomymi, to jednym z pierwszych pytań było: jak duże mają długi? Nie mają – są na plusie. Stowarzyszenie jest w pełni transparentne. W moim odczuciu powstało w fatalnym dla Ruchu momencie, nie znam żadnego kibica, który nie miałby dość obecnej sytuacji. Kibice oczekują konkretnych działań, ale bądźmy poważni, stowarzyszenia nie stać, aby przejąć akcje klubu, spłacać raty z procesu restrukturyzacji ani nawet założyć nowej drużyny.

Niestety.

Generalnie nasze najbliższe plany i tak nie usatysfakcjonują kibiców, bo mamy zamiar pozyskać partnerów dla członków stowarzyszenia i Akademii, wspomagać akcje dla dzieci poza stadionem oraz w miarę możliwości pomagać w akcji „Niebieski Junior” na stadionie. Mimo plotek, jakie do mnie dotarły nasz kontakt z Simonem ma się dobrze i absolutnie nie zamierzamy się wcinać w akcje, które prowadzi. A jeśli już będziemy to robić, to żeby mu pomóc, bo rąk do pracy na rodzinnym nie brakuje. Wszyscy jesteśmy kibicami Ruchu i gramy do jednej bramki. Tak traktuję rolę Stowarzyszenia.

Moim zdaniem kibicom potrzebny jest impuls, jak manifestacja przeciwko działaniom miasta w zakresie budowy stadionu. Jesteśmy za, nikt nas nie musi przekonywać, aby ją zrobić, ale za nią muszą iść wszyscy kibice Ruchu. Nawet ci, którzy głównie narzekają na sytuację, nie dając nic w zamian. Może to jest najlepsze rozwiązanie. Usiąść, zalogować się i czekać aż się coś wydarzy. Czekać i narzekać.

Daję sobie 6-8 miesięcy. Nie wiem, co się wydarzy w tym czasie, ale nie chcę sobie pluć w brodę, że nie spróbowałem, że odpuściłem. Nie robię tego dla poklasku ani dla siebie. Porażka Stowarzyszenia będzie porażką kibiców Ruchu, obojętnie co o nim sądzicie, bo jeśli grupy kibicowskie teraz się nie skonsolidują, to za chwilę może być za późno. Nie dla Stowarzyszenia, ale dla przyszłości Ruchu Chorzów.

 

Autor: Grzegorz Joszko