Nazywam się Beljung. Miklós Beljung

Zaczęło się od poszukiwania zdjęcia Gerarda Cieślika, potem trafiliśmy na kolejne dziwne zdjęcie w katalogu „Cieślik”, zdjęcie przekierowało nas na wykaz trenerów Piasta Gliwice, a tam znane nazwiska: Dziwisz, Wodarz, Beljung. Dwaj pierwsi to byli piłkarze przedwojennej mistrzowskiej drużyny Ruchu. Ostatnie nazwisko dopiero zaistnieje w Chorzowie. W roku 1957. Będzie trenerem chorzowskiej jedenastki. Tutaj zatrzymały nas późne godziny nocne.

Transylwania

Erdély, zwana Transylwanią lub Siedmiogrodem. Kiedy w 1914 roku urodził się Miklós Beljung miejscowość nazywała się Lugos i należała do Austrio-Węgier. Dopiero w 1918 region Transylwanii został włączony w granice Rumunii. Losy żyjących tam mniejszości przede wszystkim Węgrów i Niemców był coraz trudniejszy. Wielu z nich decydowało się emigrację. Obszar ten zamieszkiwało wiele narodowości. Miklós nazwisko odziedziczył po francuskim ojcu, jego matka była Węgierką. Po zakończeniu szkoły wyjechał do Francji. Po latach twierdził, że kopał w tym czasie piłkę w kilku klubach rumuńskich. We Francji wstąpił do Legii Cudzoziemskiej, raczej z przymusu uniknięcia więzienia niż atrakcyjności Legii. Za karę dezercji trafił do więzienia, zwiedza w nim kolejne kraje na mapach Europy: Francja, Hiszpania, Niemcy. W końcu kolejna ucieczka i wojna światowa zastaje go w więzieniu Czechach. Twierdzi, że jest antyfaszystą. Zostaje wypuszczony.

Miki

Trafił do Katowic w 1941 roku, znał biegle kilka języków. Miał pracować w biurze przesiedleńczym Niemców z Bałkanów, ma w końcu spore doświadczenie w tym zakresie. Został członkiem Armii Krajowej zwerbowanym przez kurierkę ZWZ (Związku Walki Zbrojnej) ps. „Kinga”/„Ela”. Juliusz Niekrasz, kronikarz AK na Śląsku, dobrze znał go ze wspólnej konspiracji. Napisał potem w swoich wspomnieniach:

Igrał ze śmiercią. Lubował się w sytuacjach niebezpiecznych i ryzykownych. Stale wyzywał los.

Beljung otrzymał pseudonim „Miki” i został adiutantem Wacława „Nowiny” Stacherskiego, szefa katowickiego inspektoratu Armii Krajowej.

J-23?

Po latach na łamach prasy Beljung opowiadał:

„Dostałem fałszywą legitymację służbową na nazwisko SS oberscharfűhrera Karla Heimbacha, urodzonego 5 marca 1914 roku w Petrowitz, Kreis Kattowitz. Drugi Dienstausweis miałem na nazwisko Peter Andron, z tą samą datą urodzenia. Byłem więc oficerem SS, pracującym w administracji, na co wskazywały otoki na kołnierzu, srebrno-czarne. Patrole z Waffen SS nie interesowały się administracją”.

Miał odgrywać teraz role dwóch niemieckich osobistości. Karl Heimbach był oficerem SS, pracował w katowickiej administracji. Peter Andron był przemysłowcem, eleganckim, dobrze wychowanym wiedeńczykiem.

Beljung alias Karl Heimbach wsławił się kilkoma efektownymi i skutecznymi akcjami. Debiut w niemieckim mundurze nastąpił w Sosnowcu, gdzie w miejscowej drukarni zamówił 100 specjalnych blankietów, dzięki którym potem żołnierze ruchu oporu mogli dokonywać transakcji w bankach, podróżować, kupować broń. Podczas innej akcji „obersturmfuehrer Heimbach” wyjechał do Ostrawy na terenie Protektoratu Czech i Moraw, gdzie kupił aż 500 pistoletów. „Miki” prowadził też operacje finansowe w bankach Rzeszy, złotówki dostarczane przez ruch oporu wymieniał na marki. Pieniądze trafiały do kasy śląskiego ruchu oporu. Z Heimbachem spotykali się esesmani, z Andronem wysoko postawieni Niemcy. Ginęły im dokumenty, pisma, czeki, druki czy broń.

Zdjęcie: Miklós Beljung jako Andron

W 2006 na łamach „Dziennika Zachodniego” wysnuto tezę, że Beljung był pierwowzorem Hansa Klossa, słynnego w latach 60. telewizyjnego i teatralnego agenta J-23.

Krwawa Julka

Helena Mathea, zwana Matejanką, używająca pseudonimów „Jula” i „Lu”, z pochodzenia żydówka z Katowic – Ligoty. Przed wojną należała do harcerstwa. Przy tym była kobietą niezwykłej urody. Wysoka, zgrabna, z długimi blond włosami, obdarzona promiennym uśmiechem. Podwójna agentka Gestapo. Zniszczyła całą siatkę na Śląsku. Beljung ucieka do Wiednia. Tam ma wykonać wyrok śmierci na zdrajczyni. Ta ucieka jednak i wiedzie spokojne życie w Wielkiej Brytanii. Nigdy nie spotka ją kara.

Beljung wrócił na Górny Śląsk. Do końca wojny ukrywał się w Rudzie Śląskiej. Po wojnie za działalność w AK trafił do więzienia w Bytomiu. Po kilku latach więzienia wychodzi na wolność. Znowu może grać swoje role. Wrócił, za zasługi wojenne został odznaczony orderami Polonia Restituta i Krzyżem Grunwaldu, a potem nadano polskie obywatelstwo. Zmienił imię na Mikołaj i ożenił się z kurierką, która zwerbowała go do AK. Zamieszkał w Katowicach.

Piłkarz i trener

W poszukiwaniach prasowych trafiamy na jego nazwisko w składzie 1.FC Katowice w marcu 1941 roku.

Po wojnie był szkoleniowcem m.in.: Podlesianki, RKU Sosnowiec, Piasta Gliwice, Górnika Radlin i Ruchu Chorzów. To nie były sukcesy trenerskie na miarę jego działań w wywiadzie. W styczniu 1957 zaliczył debiut na ławce trenerskiej Niebieskich porażką 1:2 z Sołą Oświęcim. Z wynikami było różnie, raz fatalnie, raz dobrze. Katowicki „Sport” po pierwszym treningu styczniowym napisał, że trener to najsłabszy punkt Ruchu, na co działacze Niebieskich zażądali wyjaśnienia takiego określenia w następnym numerze gazety.

Zdjęcie: pierwszy trening Ruchu w 1957r.

We wrześniu prasa była coraz bardziej bezlitosna dla węgierskiego trenera Ruchu pisząc:

Ruch słaby jak chyba nigdy w swej chlubnej karierze, grał bez koncepcji, po utracie bramki zupełnie bez ambicji.

oraz

Chorzowianie przeżywają spadek formy, który nie wróży nic dobrego na najbliższą przyszłość. Załamanie jakie przeżywali na tym meczu świadczy o niczym innym jak o tylko o niedotrenowaniu zespołu, względnie o wadliwym szkoleniu.

Przysłowiowego „szticha” wbił gracz Niebieskich Henryk Alszer, który potwierdził, że działacze rozmawiają z nowym trenerem. Oprócz tego mówiąc: (…) nasz zespół jest niedotrenowany, że brak mu po prostu kondycji tak niezbędnej do wykrzesania z siebie maksimum ambicji (…). To był koniec trenerskiej przygody Beljunga w Ruchu. Nie można mówić, że nic mu się nie udało. Wprowadził do zespołu Eugeniusza Lercha, wygrał we Frankfurcie z Eintrachtem, wyeliminował z Pucharu Polski warszawską Legię, załatwiał mecze sparingowe z węgierskimi drużynami.

Zadzwoniliśmy do Eugeniusza Lercha, który nam powiedział:

Dobrze go wspominam, przecież u niego zadebiutowałem w pierwszym zespole. Miał dobry warsztat, bardzo często oglądał rezerwy i juniorów. Nie wszystkim jednak przypadł do gustu, niektórzy mówili na niego „kelner”, bo był szefem w jednej z restauracji w Katowicach. Myśmy wtedy nie wiedzieli kim on był w czasie wojny.

Hungaria

Pod koniec XIX wieku wybudowane zostały dwie kamienice na dzisiejszej ulicy Mariańskiej pod numerami 4 i 6. Po połączeniu obu budynków, powstał w nich hotel Savoy. Obiekt mógł się pochwalić restauracją o tej samej nazwie. Hotel składał się z 50 pokoi, w których goście mieli dostęp do zimnej i ciepłej wody. Wtedy był to prawdziwy luksus. W okresie międzywojennym wynajęcie pokoju w hotelu Savoy kosztowało 4.50 zł za noc.

Zdjęcie: przedwojenna restauracja Hotelu Savoy

Po wojnie tego hotelu już nie było, była za to Polonia. Mikołaj Beljung założył w tym miejscu w latach 50. restaurację Hungarię. Miała słynąć z węgierskich potraw i trunków. Do restauracji zapraszał ogromny dwupiętrowy neon „Hungaria” a w środku pichcili prawdziwi szefowie kuchni węgierskiej, którzy co kwartał zmieniali się na innych. Gościom czas umilała węgierska orkiestra.

Eugeniusz Lerch wspominał: Był perfekcjonistą, pamiętam taką sytuację, kiedy byliśmy z drużyną w jakieś restauracji. Kelner przyniósł herbatę i wrzucił do niej cytrynę. Bejlung zwrócił mu uwagę, co takiego robi. Wyjaśnił, że cytryna musi być obrana i położona na spodeczku. Zdarzało się, że w jego lokalu spożywaliśmy posiłki.

Wisz

Ruch w tym sezonie znalazł się na zakręcie, ale szybko kierownica trenerska została zamieniona. Eksperyment trenerski się nie powiódł, ale wydaje się, że powodem nie był tylko sam Bejlung.

Dziennikarz podpisujący się „Wisz” w „Trybunie Robotniczej” tak napisał o Ruchu we wrześniu 1957 roku, kiedy znalazł się w dołach ligowej tabeli:

Nie wiem. Dlaczego wciąż jeszcze wszyscy kochają ów hajducki Ruch, choć każdy jego występ przyprawia nas o drżenie, jakby do walki wstępowała cząstka naszych najtaniejszych uczuć. Tyle razy przez „Ruch” żegnałem się z nadzieją, tyle razy powtarzałem sobie: nie pójdę już na żaden mecz tej drużyny, będę po cichu przeżywał jej klęski i jej upadek. A tymczasem – niewidzialna więź nie dała się przerwać, słowo „Ruch” elektryzowało pamięć, wyganiało człowieka na boisko (…).

Autor: Grzegorz Joszko

 

Źródło: Dziennik Zachodni R:2006, Gazeta Wyborcza R:2012, Trybuna Robotnicza R:1957, 1959, Śląska Biblioteka Cyfrowa, Sport R:1957